Na śniadanie, jeszcze w Tbilisi, Krentus przygotował przepyszną jajecznicę, którą zagryźliśmy ciepłym jeszcze puri (chlebem) z prawdziwym masłem. Potem spakowaliśmy ciężkie plecaki, pożegnaliśmy się z właścicielką hostelu i ruszyliśmy w dalszą drogę - do Gori, sprawdzić jak to jest urodzić się Stalinem...
Marszrutka, jak marszrutka (tym razem bez laminatu, za to z małą ilością miejsca na nogi) dowiozła nas bezpiecznie do celu. Na dworcu (jak to na dworcu) obskoczył nas tłum taksówkarzy wykrzykujący nazwy chyba wszystkich gruzińskich miejscowości). Tradycyjnie już po polsku wyjaśnialiśmy im, że niczego nie potrzebujemy i poszliśmy dalej w kierunku centrum znaleźć jakiś hostel. Po trzech niepowodzeniach udaliśmy się do napotkanej agencji turystycznej. Zdziwieni wizytą, jednak komutujący po anglosasku pracownicy bardzo chcieli nam pomóc i powiedzieli, że zadzwonią gdzieś, a potem się zdecydujemy. No i zadzwonili. A potem przyjechał bus, żeby nas porwać. Z busa wysiadła ona - Tamar, matka chrzestna wszystkich Gruzinów ze wspomnianym wcześniej zbrodniarzem na czele. Wszyscy całowali ją po rękach... Po uzgodnieniu ceny (15 lari/os.) daliśmy się porwać, bo stwierdziliśmy, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować. Zostaliśmy zawiezieni do jej domu, w który produkuje również wino i oferuje kolację (również za 15 pieniążków).
Hostel oferuje również wycieczkę do skalnego miasta Uplistsikhe - zapewne przepłaconą, ale niedrogą, więc chętnie korzystamy. Miejsce piękne, powstałe ok. 3000 lat p.n.e. Zwiedzamy i podziwiamy, jednak bardzo mocno wieje, więc szybko wracamy do busa i jedziemy na obiecaną kolację.
Niestety, oprócz jedzenia i wina, Tamar oferuje też najgorsze-pianino-świata, na którego wspomnienie Tomasz wciąż budzi się w nocy z krzykiem i musi zmieniać pościel na suchą... Wszystkie naprawy w domu (łącznie z naprawami pianina) wykonuje jej mąż Merat. Skutkuje to tym, że prawie połowa klawiszy nawet nie da się wcisnąć, połowa z pozostałej połowy jest rozstrojona kompletne, połowa z pozostałej połowy połowy jest rozstrojona nieznacznie, a pozostałe klawisze (najwyższa oktawa) nastrojone są o tercję wyżej i również rozstrojone. Główki młotków są bardziej płaskie niż Ziemia przed Kopernikiem, więc Merat powbijał w nie pinezki, które uderzają w pozostałości strun. Całość wydaje trudny do określenia dźwięk, który może powodować raka i choroby serca. Tamar jednak zupełnie się tym nie przejmuje i gra nam jakieś gruzińskie i radzieckie pieśni, potem obowiązek grania przerzuca na Tomasza i zaczyna tańczyć z Jarosławem. Krentus niestety wszystko nagrywa...
Po "koncercie" nadszedł czas na kolację i wino. Natchnieni "muzyką" wprowadzamy od razu całą butelkę i prosimy o drugą. Jedzenie jest dobre, wino też dobre. Ale wieczorowi czegoś brakuje, samy nie wiemy czego. Może chodzi o to, że nadal czujemy się porwani...