Wczesna pobudka (noc była już cieplejsza), szybkie śniadanie, kawa (bo bez kawki to się nie da) i z minimalnym opóźnieniem wyruszyliśmy nad jezioro Lago di Fassa, skąd kolejką linową wjechaliśmy na początek szlaku. Kolejka była dość nietypowa - dwuosobowe balkoniki, w których się stoi - dzwine uczucie jechać tak pod górkę niczym na dziobie Titanica, ale nie było czasu się nad tym zastanawiać, bo im wyżej, tym widoki były piękniejsze.
Kolejką wjechaliśmy na wysokość ponad 2600 m n.p.m. i ruszyliśmy szlakiem nr 606 w kidrunku celu naszej wyprawy. Początkowo droga prowadziła o dziwo mocno w dół, dopiero po ominięciu innej góry zaczęła się wznosić. Tuż przed lodowcem zrobiliśmy przerwę na jedzenie, a potem skierowaliśmy się wydeptaną w śniegu ścieżką w stronę początku via ferraty. Ferrata bardzo ciekawa, prowadziła różnymi miejscami - trochę wspinaczki, trochę eksponowanych półek, trochę klamer i drabinek. Pięliśmy się w górę w różnym tempie i w pewnym momencie musieliśmy się zatrzymać w bezpiecznym miejscu na mijankę z ludźmi idącymi z góry oraz by przepuścić szybciej idących za nami. Okazało się, że to sami Polacy, założyliśmy więc na chwilę obóz, żeby porozmawiać. Nasza czwórka, dwójka idąca z góry oraz ósemka z dołu. Była godzina 14, dowiedzieliśmy się, że na szczyt zostało jeszcze 1,5h ferratą, a potem pół godziny normalnie. Byliśmy już trochę zmęczeni, Piotrek miał uszkodzone kolano, szybko obliczyliśmy, że zdobywając szczyt będziemy wracać już po ciemku, w dodatku nie zdążymy na kolejkę, co wydłuży czas schodzenia o jakieś 2h. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się zawrócić, połączyliśmy się więc z Karoliną i Wojtkiem i rozpoczęliśmy odwrót z wysokości 3040 m n.p.m. Najtrudniejszym odcinkiem był lowowiec, który po południu płynął. Na przemian zjeżdżaliśmy na butach i na dupach, przekroczyliśmy kilka szczelin i już byliśmy bezpieczni. Potem wykonaliśmy sprint w kierunku kolejki, na którą zdążyliśmy w ostatniej chwili (17:15).
Podczas zjazdu w dół poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Postanowiliśmy, że już nie będziemy się wspinać, czego potwierdzeniem była spadająca z wagonika mapa Dolomitów...
Na dole Karolina i Wojtek stwierdzili, że pojadą za nami, bo szukają miejsca na zaparkowanie swojego campera, a zwłaszcza na opróżnienie kibelka. Chcieliśmy posiedzieć sobie razem jeszcze z godzinkę i porozmawiać. Godzinka przerodziła się w przemiłą imprezę, wprowadziliśmy wszystkie wina kupione wczoraj w Wenecji ;)