Niewyspani ani trochę ruszyliśmy na lotnisko. Szoferem był niezawodny David. Właściwie to był dziś ylko pomocnikiem szofera, bo wczoraj wprowadzał coś do organizmu, samochód prowadził więc jego syn, który chyba nie był zadowolony z tak wczesnej pobudki. Tradycyjnie droga (na szczęście krótka) upłynęła na słuchaniu zbyt głośnej muzyki, zbyt głośnych wypowiedzi Davida i wdychaniu dymu papierosowego.
Na lotnisku znów spotkaliśmy znanych nam już Polaków, zwarzonych jeszcze bardziej niż poprzednio... Okazało się, że dzień wcześniej skończyły im się pieniądze, więc przyszli na lotnisko pieszo (15 km), a po drodze jakiś miły Gruzin zaprosił strudzonych wędrowców na czaczę...