Dzisiejszy dzień upłynął na leniwym spacerze po Tbilisi. Zaczęliśmy od ulicy Shota Rustaveli, gdzie po zdobyciu przez Tomasza tradycyjnego lodówkomagnesu dla Przyjaciela, od razu zdecydowaliśmy się coś zjeść (śniadanie w hotelu nie było smaczne). Na stół wjechało piwo, adżarskie chaczapuri (6 gel) i dwie zupy rybne (5 gel/szt.), wszystko doskonałe. Potem jeszcze po kawie (2 gel/szt.) i ruszyliśmy dalej. Na końcu ulicy dotarliśmy do Placu Wolności (ten z kolumną) i skierowaliśmy się w stronę katedry Sioni. W pobliżu katedry znajduje się stacja kolejki linowej, która za 1 gela wywozi ludzi na wzgórze z fortecą Nariquala i pomnikiem Matki Gruzji. Ze wzgórza zeszliśmy na nogach i udaliśmy się w poszukiwaniu jedzenia.
Po zejściu trafiliśmy przez zupełny przypadek do irańskiej knajpy. Niespecjalnie mieliśmy ochotę na perskie jedzenie, które zresztą nie było tanie, ale napiliśmy się cudownej irańskiej herbaty i zjedliśmy baklavę (7 geli). Później poszliśmy do baru "Akwarium", który wypatrzył Piotrek i to był strzał w dziesiątkę. Zjedliśmy tam najlepszą potrawę świata - odżachuri (ოჯახური), czyli zapiekane ziemniaki z wołowymi kulkami, świeżą cebulą i czerwonymi kulkami, których nie udało nam się zidentyfikować. Całość podana była w gorącym naczyniu i kosztowała 10 lari. Porcja była tak solidna, że nawet Tomasz nie był w stanie jej zjeść.
Jutro ruszamy w góry, więc wracając wstąpiliśmy do sklepu z serem. Przy wejściu nikt nie tańczył przy dźwiękach mandoliny, na szczęście był ser. Była też Pani-sprzedająca-ser, która była zachwycona, że Tomasz potrafi czytać "węże" (tak Piotrek nazywa gruziński alfabet). Potem wypytywała, czy uczy się gruzińskiego po to, żeby tu mieszkać itp. Prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia (z wzajemnością) ;) W drodze powrotnej zaopatrzyliśmy się jeszcze w lokalne herbaty i kawy (na potem), rumianek i dwa wina (na już).
Na koniec dnia komunikat: Tomasz ogłasza Tbilisi miastem partnerskim Tuzli!