Rano w Kutaisi zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na dworzec. Plecaki ciężkie jak cholera, każdy 16kg, a to jeszcze nie wszystko - dojdzie trochę jedzenia i wody oraz sprzęt do asekuracji. W drodze na dworzec bez sukcesu szukamy kartusza do kuchenki. Lokalsi albo nie wiedzą o co chodzi, albo wiedzą, ale nam nie chodzi o to o co im - pomimo tłumaczenia, że to małe jest, oni pokazują nam wielkie butle z gazem (najmniejsza była wielkości piłki do siatkówki). Na szczęście wspiera nas niezawodny Dominik, który nie mógł z nami pojechać, a pomimo to nie wyrzuciliśmy go z ekipy ;) Skontaktował się z kim trzeba i załatwił. Do kupienia pozostały nam zatem już tylko: kawa (bo Tomasz chciał), imerskie chaczapuri i napój bogów (bo wszyscy chcieli). Wsiedliśmy do ciasnej marszrutki i czekaliśmy na odjazd. Jedliśmy chaczapuri i rozglądaliśmy się. To, co zwróciło naszą uwagę, to oparcia siedzeń pokryte czymś, co roboczo nazwaliśmy "laminatem" - grubą warstwą brudu o trudnym do ustalenia wieku, składającą się ze wszystkich znanych i nieznanych pierwiastków chemicznych. Prawdziwa Gruzja :) Marszrutka ruszyła, a chaczapuri było przepyszne.