Wczoraj zaezerwowaliśmy sobie spanie w Kutaisi (drugi hotel tego samego właściciela, 24 lari/os.), dziś nie musieliśmy się więc o nic martwić. Postanowiliśmy na dworzec podjechać metrem (0,5 lari/os.). Po drodze na stację Magdalena poszukiwała swojego wymarzonego ciastka, nawet je kupiła ale okazało się, że jednak nie o takie chodziło.
Na dworcu obległ nas od razu tłum ludzi proponujących transport. Wybraliśmy marszrutkę, która odjeżdża za 15 minut i po zaldwie godzinie czekania (ok. 11-tej) wyruszyliśmy w kierunku Kutaisi. Tym razem trafiliśmy na kierowcę, który oprócz gruzińskiej zasady "nie zwalniam dla nikogo" stosował też rumuńską zasadę "mam auto, więc będę wyprzedzał". W efekcie tego, tuż przed Kutaisi gnaliśmy busem pełnym ludzi z prędkością 130km/h wyprzedzając na trzeciego, czwartego, piątego... Kierowca jechał aż do Batumi i chyba był spóźniony. Trochę już przyzwyczailiśmy się do tutejszego stylu jazdy, ale ten kierowca spowodował kilka dość niebezpiecznych sytuacji, więc dostaje minusa. Z ulgą wysiedliśmy.
Po zameldowaniu się w hotelu wyruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu ostatniej gruzińskiej kolacji. Znaleźliśmy ją w restauracji reklamującej się jako "the only one non-smoking restaurant in Kutaisi". Musieliśmy chwilę poczekać na stolik, bo oblężenie było pełne. Zamówiliśmy odżachuri, szaszłyka i białe wino. Hitem okazał się gruziński sos tkemali (ტყემალი), robiony z ałyczy (śliwki wiśniowej). Tomasz podejmuje wyzwanie wprowadzenia go do swojego kulinarnego repertuaru.
W drodze powrotnej Magdalena kupiła swoje wymarzone ciasto, które będzie musiała zjeść jeszcze przed odprawą na lotnisku. Teraz czeka nas bardzo krótki sen, o 4 rano wyjeżdżamy na lotnisko, samolot startuje o 6.