Gruzińską Drogą Wojenną dojechaliśmy do Stepantsmindy, przez chwilę się organizujemy i wyruszamy gdzieś.
Zainstalowaliśmy się w hostelu o wdzięcznej nazwie Nazi Guest House, miejscu polecanym przez wszystkich jako najlepsze w Stepancmindzie, co okazało się prawdą. Wbrew nazwie nie ma tu żadnych Niemców, Nazi to imię właścicielki. Wystrój typu "u prababci". Jedzenie jest pyszne, cena ze śniadaniem i kolacją to tylko 35 lari od osoby. Okazuje się, że nocują tu głównie Polacy, lodówka oklejona jest magnesami z Polski, a w przedpokoju stoi polska flaga.
Po zalogowaniu i wypiciu kawy poszliśmy na dość długi spacer po okolicy. Padał słaby deszcz, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Doszliśmy wzdłuż drogi do miejscowości Pansheti, a potem wróciliśmy ścieżką pod górami.
Po powrocie czekała na nas kolacja: kurczak pieczony z czosnkiem, grzyby z serem, sałatka z pomidorów i ogórków oraz tradycyjny puri (chleb). Do tego był jeszcze zestaw obowiązkowych płynów: domowe wino saperavi oraz czacza. Czacza to nie taniec, tylko domowa wódka z winogron i orzechów, procentaż niezbadany, ulokowany gdzieś pomiędzy 50% a 75%. Po wypiciu jednego kieliszka w tradycyjnym gruzińskim stylu "bolomde", czyli do dna, czuje się tak, jakby dostało się z liścia w twarz - policzki i uszy robią się czerwone i gorące. A my musieliśmy wypić po dwa strzały... Tylko Magdalena się nie popisała i wypiła na trzy razy, na dowód tego zdjęcie.