Pospaliśmy trochę, bo wciąż borykamy się z jet-lagiem. Poza tym uważamy, że nie ma sensu wstawać o 6-tej tylko po to, żeby wstać o 8-mej. Oprócz tego niewykluczonym jest, że był też mały wino-lag...
O godzinie 9 pukaniem do drzwi obudziła nas pani, która wczoraj nalewała wino (bo się martwiła). Jako, że nasza przesunięta w czasie doba hotelowa już się skończyła, pozbieraliśmy się w jakieś 20 minut i ruszyliśmy na poszukiwanie marszrutki do Tbilisi.
Na dworcu, jako że byliśmy jedynymi osobami z plecakami, obległ nas tłum ludzi krzyczących "Tbilisi, Tbilisi". Po krótkiej rozmowie okazało się, że "odjeżdżają za 5 minut, a następny dopiero o 14-tej". Oczywiście nie uwierzyliśmy, powiedzieliśmy, że pijedziemy następnym i poszliśmy kupić jedzenie.
Zamawianie kawy przebiegło w sposób rytualny i zgodnie z obowiązującym ceremoniałem: Tomasz musiał z uwagą wysłuchać starego gruzińskiego (i nie tylko...) przysłowia "espresso jest małe", obejrzeć mały kubeczek i dwukrotnie potwierdzić (słownie oraz kiwnięciem głową), że świadomie, nieprzymuszany przez nikogo i z pełną odpowiedzialnoścìą za ewentualne następstwa swej decyzji, decyduje się na zakup małej kawy w cenie, za którą mógłby kupić dużą kawę (1 lari).
Z kawą oraz bułkami wróciliśmy na dworzec. Okazało się, że pan Odjeżdżam-za-pięć-minut jeszcze nie odjechał, więc po ustaleniu ceny (10 lari, czyli tyle ile podaje przewodnik), zapakowaliśmy się do busa i momentalnie odjechaliśmy.
Tuż przed wejściem do busa kupiliśmy chaczapuri od chaczapuribaby, 1,3 lari stargowane do 1 lari. Taca z ciepłymi chlebkami starannie przykrytymi folią straciła swą moc po zapakowaniu buły ręką do używanego już woreczka wyjętego z kieszeni. Chaczapuri jednak było pyszne, a przed ewentualnym zatruciem uratował nas profilaktycznie wprowadzony płyn, którego nazwa podobna jest do wyrazu "budka". Czekają nas teraz 4 godziny jazdy, które rozpoczęły się pitstopem - wymiana opony