Z powodu zmęczenia środową wycieczką relacja ukazuje się z jednodniowym opóźnieniem.
Wstaliśmy rano na śniadanie umówione z właścicielem hostelu na godzinę 8. Na stole pojawiły się: puri, masło, omlet i sałatka z pomidora, ogórka i cebuli z dodatkiem zielonej pietruszki. Był też słony ser, który o dziwo bardzo dobrze smakuje z domowym dżemem jabłkowym. Teraz przypomnę jeszcze, że "Nazi" to imię właścicielki. Jest to bardzo istotne e kontekście tego, że Izraelczycy, którzy byli gośćmi hostelu, nazwali ten dżem "Nazidżemem"...
Zrobiliśmy sobie jeszcze kilka kanapek na drogę i po śniadaniu zaczęliśmy się leniwie pakować, potem poszliśmy na jeszcze jedną kawę i w efekcie ruszyliśmy w góry dopiero o godzinie 10. Wybraliśmy najkrótszą trasę do kościoła Tsminda Sameba (Świętej Trójcy) w Gergeti i po ok. 40 min (przewodniki podają 1 godzinę) znaleźliśmy się przy świątyni. Z zewnątrz (z bliska) robi takie samo wrażenie jak inne gruzińskie kościoły. Wewnątrz jest już sporo lepiej. Jednak jej największym atutem jest położenie - z murów rozciąga się niesamowity widok na góry, a kiedy odejdzie się kilkaset metrów dalej, można zobaczyć najbardziej klasyczny widok, wizytówkę Gruzji - klasztor na tle gór. Po obejrzeniu wszystkich obrazów, które są w środku, postanowiliśmy trochę się posilić. Toż przed dojściem do kościoła zaczął kropić deszcz, teraz jednak ustał i zaczęło się przejaśniać, w głowach zaświtała nam więc myśl: Kazbek. Na próżno jednak wytężaliśmy szrok, chmury nie chciały się rozejść. Postanowiliśmy więc ruszyć w dalszą drogę i dotrzeć do czoła lodowca Gergeti na wysokości ok. 3500-3600 m n.p.m.
Szlaki nie są w żaden sposób oznaczone, na początku przydały się więc mapa i kompas, potem szliśmy już po prostu pod górę. Na początku pogoda była jeszcze znośna, po podejściu wyżej (na jakieś 2300 m n.p.m.) zaczęło jednak mocno wiać, w dodatku padał śnieg. Byliśmy już bliscy podjęcia decyzji o odwrocie, bo ze względu na późną godzinę (było ok. 14) wiedzieliśmy już, że i tak nie dojdziemy do lodowca, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Wciąż nie było jednak widać Kazbeku, zdecydowaliśmy więc, że pójdziemy na "następną górkę, z której będzie widać następną górkę, z której być może będzie widać Kazbek" oraz, że zawracamy najpóźniej o godzinie 15:30 (bo o 19 kolacja). Decyzja okazała się słuszna, bo po dojściu na trzecią z kolei górkę (Tomasz pobiegł przodem) chmury się rozeszły i Mkinvartsveri (gruzińska nazwa Kazbeku) objawił nam się w końcu w pełnej okazałości. Nastąpiła seria zdjęć zwykłych, panoramicznych, grupowych, podgrupowych i "samojebek" oraz filmów.
Uruchomione przez całą drodę Endomondo pokazało, że doszliśmy do wysokości 2817 m n.p.m., ale nie wiadomo czy można mu wierzyć, bo bardzo dziwnie określił przewyższenia w drodze pod górę i w dół (naszym zdaniem zbyt małe wartości jak na taką trasę, przeszliśmy ponad 11 km). Po krótkim odpoczynku wybiła 15:30, czyli nasza Godzina "Z" (zejścia), ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Podczas schodzenia spotkaliśmy jakiegoś starego Czecha z brodą level "czarodziej", który w krótkich spodenkach zmierzał do stacji meteo, potem dwóch gości z dwoma psami (jeden ich, drugi nie ich), aż w końcu na równinie obok kościoła spotkaliśmy "naszych". Rozpoznaliśmy ich z odległości jakichś 300m po wiązankach, którymi czule się obdarowywali. Po krótkiej rozmowie już wiedzieliśmy, że po drodze z dołu wypili butelkę czaczy, która "trochę ich poróżniła", przez co przez ostatnie pół godziny mieli na tej oto polanie "solówkę" (czyli stosowali wobec siebie przemoc fizyczną), ale wciąż są przyjaciółmi.
Po pożegnaniu się z rodakami i życzeniu im szczęścia (szli pod górę w tenisówkach i krótkich spodenkach) ruszyliśmy dalej w dół. Problemem było to, że już nieco wcześniej skończyła nam się woda, a doliczając zmęczenie po całodziennym marszu została nam jeszcze godzina drogi. Wtedy widząc tłum turystów wpadliśmy na doskonały pomysł: że zjedziemy do Stepancmindy busem/taksówką, których pełno było obok kościoła. Droga w dół to jakieś 8 km (w Tbilisi = stolicy 1km taksówką to 1 lari, niezależnie od lości osób). Tutaj taksówkarz zażądał 10 lari za osobę bez możliwości negocjacji, stwierdziliśmy więc, że jednak mamy jeszcze sporo siły i odeszliśmy. Kiedy byliśmy już jakieś 200m od niego zaczął nas wołać i machać rękami, żebyśmy wracali (pewnie uświadomił sobie, że każda dodatkowa osoba to dodatkowa kasa i przemyślał cenę). Nam jednak nie chciało się już po pierwsze wracać, a po drugie robić z nim interesów. Chytry traci dwa razy. Prawdziwy "Gieorgij biznesu" ;)
W dół szliśmy już więcej drogą (pod górę używaliśmy skrótów omijających długie zakręty serpentyn). Brak wody dawał się we znaki, ale daliśmy radę. Po dojściu do Stepancmindy Magdalena poszła od razu się kąpać, a męska część drużyny dostała jeszcze jednego questa: zdobyć płyny. Zadanie zostało wykonane bezbłędnie, ale niedobór płynów po wycieczce był tak duży, że trzeba je było uzupełniać już w drodze ze sklepu... W każdym razie mission completed ;)